Zeszłego lata w Brighton…
Brighton- szacowny angielski kurort, jakby żywcem wyjęty z wiktoriańskich powieści, od dawna znajdował się na mojej prywatnej „top liście” zagranicznych destynacji. Już parę lat temu miałam zamiar tam pojechać, ale trafiłam wtedy do zupełnie innego zakątka Wyspy- mglistego Edynburga. Nie żałuję, gdyż to niesamowicie malownicze i tajemnicze miasto dr Jekylla i Mr Hyde’a całkowicie mnie zauroczyło. Jednak chęć pospacerowania po słynnym molo w Brighton gdzieś tam we mnie pozostała, więc ponowiłam próby i tym razem udało się! I tak oto pewnego upalnego, lipcowego popołudnia wylądowałam w Londynie z wielką, czerwoną walizą, równie poręczną co kula u nogi skazańca. Po uciążliwym przepychaniu się przez londyńskie korki, poszukiwaniu właściwego autobusu na zatłoczonym Victoria Station, wreszcie w grupie polskich studentów jadących do pracy w nadmorskich pubach, ruszyłam na południe Anglii.
Brighton powitało mnie dokładnie tak, jak się spodziewałam- bardzo dostojnie i imperialnie. Wyposażona w cenne wskazówki i mapki (nieoceniony Internet), dumnie ruszyłam przez rozległy skwer z fontanną w kierunku przystanku autobusowego. Efekt psuła jedynie wleczona za mną waliza zamiast kolorowej parasolki nad głową.
Rodzina, u której mnie zakwaterowano, powitała mnie bardzo serdecznie, wyrażając przy tym niekłamane zdziwienie, że udało mi się samej trafić. Ich niewielki domek na przedmieściu Brighton stał się moim przybranym domem na najbliższe dwa tygodnie. Wszystko tu było inne niż w Krakowie. Idąc rano na zajęcia w mojej szkole językowej, mijałam palmy w ogródkach. Po paru minutach byłam już nad morzem i dalszą część trasy pokonywałam nadmorską promenadą. Uwielbiałam te spacery i czułam się wtedy jak na wakacjach, tym bardziej, że pogoda była niespotykanie w tych stronach upalna i słoneczna. Szkoła językowa miała swą siedzibę w XIX-wiecznym pałacu (trudno o lepsze miejsce dla mnie- zapalonej miłośniczki wszelkich staroci). W trakcie lekcji często więc błądziłam myślami z dala od zawiłości angielskiej gramatyki. Tym dywagacjom sprzyjały zawiłe ornamenty na kominkach, stare, przymglone lustra w złoconych ramach i plafony na suficie ozdobione stiukowymi amorkami. Niemniej muszę przyznać, że zajęcia prowadzone dla międzynarodowej grupy nauczycieli przez znanego pisarza i autora komiksów, Martyna Forda, były bardzo ciekawe. Szybko złapałam kontakt z innymi kursantami i większość czasu również po zajęciach spędzaliśmy razem. A w Brighton nie sposób się nudzić. To nieduże, nadmorskie miasto tętni życiem. Pełno tu sklepów, kafejek i pubów, jednak z pewnością wizytówką miasta jest długie molo, od dwustu lat będące miejscem zarówno spacerów rodzinnych jak i randek. Niestety, restauracje na molo nie były na naszą kieszeń. Za to w barach tuż obok, przy plaży można było całkiem niedrogo się pożywić. Asortyment przekąsek był szeroki, zależy co kto lubi- od owoców morza, przez pizzę aż do słynnej ryby z frytkami. Dodatkową atrakcję stanowiła muzyka na żywo- każdego wieczoru można było posłuchać innego zespołu, przeważne rockowego lub punkowego, choć można też było trafić na jazz lub klasykę.
Okolice Brighton są bardzo malownicze. Południowe wybrzeże Wielkiej Brytanii słynie z wysokich, białych klifów, wielokrotnie opisywanych w gotyckich powieściach o szmuglerach i piratach. Pewnego dnia wybrałyśmy się z koleżankami na malowniczą wycieczkę do klifu Siedmiu Sióstr, z którym wiąże się wiele romantycznych opowieści. U stóp urwiska rozciąga się przepiękna plaża, całkowicie pusta. Być może z powodu silnego wiatru, który ciągle tam wieje…
Amatorzy średniowiecznych zamków też znajdą coś dla siebie w tym pięknym zakątku Anglii. Jest ich w okolicy kilka, nie mówiąc o wspaniałych, zabytkowych rezydencjach. Większość z nich nadal pozostaje w prywatnych rękach, a rodziny zamieszkujące tam od stuleci chętnie udostępniają swe siedziby zwiedzającym, oczywiście za opłatą, całkiem zresztą sporą.
Na koniec oczywiście nie sposób nie wspomnieć o niesamowitym Royal Pavilion, dziwacznym, baśniowym budynku stojącym w samym sercu Brighton. Przyznam, że była to jedyna budowla znana mi ze zdjęć przed wyjazdem. Bardzo chciałam ją zobaczyć i byłam ciekawa, jak wygląda w rzeczywistości. I nie zawiodłam się. Pałac, zbudowany na początku XIX wieku przez króla Jerzego IV jako letnia rezydencja królewska, od początku wzbudzał liczne kontrowersje. Jest to budowla będąca połączeniem neogotyku ze stylem imperialnym, mającym wiele wspólnego z architekturą indyjską. Budowa luksusowego pawilonu pochłonęła ogromne koszty. Plotkowano, iż król pod pozorem zażywania leczniczych kąpieli morskich, spotykał się tam ze swoją kochanką. Zadziwiające wnętrza urządzono mieszając elementy indyjskie, chińskie i pochodzące ze świata islamu. Spacerując po salach ma się wrażenie przeniesienia do jednej z baśni tysiąca i jednej nocy. Wrażenie to potęgują pełne kwiatów ogrody otaczające pałac. Na trawnikach, angielskim zwyczajem, przesiadują grupki przyjaciół, rodziny z dziećmi i pary zakochanych. Wokół gra muzyka…
Te i inne wspomnienia towarzyszyły mi długo jeszcze po powrocie do kraju. W zimny, deszczowy dzień miło obejrzeć kolorowe, pełne światła zdjęcia i przenieść się na chwilę do eleganckiego, nieco szalonego, typowo angielskiego kurortu, jakim jest niewątpliwie Brighton.
Agata Reichert-Zaczek
Poniżej zapraszamy na fototorelację z wyjazdu i jednocześnie bardzo dziękujemy Pani Profesor za poświęcony Famie czas.